Pierwszy artykuł, jaki w ogóle opublikowałem, a miałem wówczas dwadzieścia lat, traktował – o ile dobrze pamiętam – o filozofii moralnej Kropotkina. Byłem wtedy, o czym nie warto chyba przypominać, tak samo wszechwiedzący jak wszyscy młodzi marksiści. Przedstawiałem więc tego patriarchę ruchu anarchistycznego z protekcjonalną wyższością jako prostodusznego filozofa, który nie ma najmniejszego pojęcia o rzeczywistości. Dziś, kiedy nie jestem już taki młody, chciałbym częściowo zrewidować moje ówczesne stanowisko; może nie zupełnie, ale jednak.
Anarchizm jest z pewnością naiwny jako program polityczny. Naiwność ta zachęca nas jednak do zastanowienia się, choćby przez chwilę, nad tym w jaki sposób można by przynajmniej ograniczyć, zamiast nieustannie powiększać, wszechmoc państwa, nawet gdy przyznajemy, że nie potrafimy się bez niego całkowicie obyć.
A o ile wyższe są uciążliwości ze strony państwa dzisiaj niż przed pierwszą wojną światową (to w krajach demokratycznych , nie mówiąc nawet o „pańszczyźnie” komunistycznej). Pewna dawka anarchizmu może okazać się więc bardzo wskazana.
Jak jednak dokładniej określić jej wielkość? Niepotrzebny nam policjant, kiedy przekraczamy dopuszczalną prędkość, ale nie przeszkadza nam jego obecność, jeśli idziemy ciemną ulicą, gdzie możemy zostać napadnięci. Nie jesteśmy zadowoleni, gdy musimy oddawać urzędowi finansowemu połowę naszych dochodów, ale nie oburza nas wcale fakt, że „bezpłatne ” jest szkolnictwo czy też podstawowa opieka lekarska. Nie mielibyśmy nic przeciwko temu by podróżować bez paszportu, ale mamy mieszane uczucia, kiedy miliony cudzoziemców, nie pytając nikogo o zgodę, próbują osiedlić się w kraju, którego obywatelami akurat jesteśmy. Pogardzamy państwem, ale jednocześnie stale rosną nasze wobec niego oczekiwania. Już od dawna przyzwyczailiśmy się że obowiązkiem państwa jest zapewnić nam szczęście, dobrobyt, ochronę zdrowia, uwolnić od odpowiedzialności i wszelkich trosk, a w końcu i od państwa jako takiego.
Ideologia anarchistyczna zajmuje się tą ciążącą na nas „klątwą państwa”, dlatego zastanowienie się nad proponowanymi przez nią rozwiązaniami może okazać się całkiem pożyteczne, nawet jeśli w praktyce są one nie do zrealizowania.
Klasyfikacja różnych prądów anarchistycznych była zawsze przedmiotem sporów. Podział na anarcho-komunistów, anarcho-indywidualistów, anarcho-kooperatystów, anarchosyndykalistów i anarcho- mistyków (zaproponowany chyba przez Paula Elzbachera) nie cieszy się wcale ogólnym uznaniem. Podstawowym założeniem doktryn anarcho-indywidualistycznych była niezależność osobista i nietykalność materialna, podczas gdy anarcho-komunizm jest filozofią głoszącą idee ludzkiej solidarności i przyjaźni.
Indywidualiści, przynajmniej ci bardziej konsekwentni, opierali się na koncepcji całkowicie wolnego rynku i wierzyli, że wszystkie społeczne funkcje państwa – włączając w to policję, sądownictwo, opiekę społeczną obronę kraju i ochronę środowiska naturalnego mogą bez przeszkód przejąć dobrowolne stowarzyszenia i prywatne przedsiębiorstwa. Nawet gdyby miało się to nie całkiem udać, i tak byłoby lepiej, niż pozostawiać coś w gestii państwowej biurokracji. Zamysł ten zamierzano zrealizować nie siłą, lecz poprzez tworzenie instytucji alternatywnych, skutecznie konkurujących z państwowymi, a także poprzez bojkot państwa ( na przykład odmowa płacenia podatków).
Ta odmiana anarchizmu ma, jak widać, wiele wspólnego z radykalnym liberalizmem, który gdyby doszedł do władzy, także odebrał by państwu jego tradycyjne obszary działania, poza policją, obroną kraju i – ewentualnie, ale niekoniecznie – kontrolą nad systemem monetarnym.
Anarcho-komuniści, do których zaliczają się wybitne postacie, jak Malatesta, Kropotkin czy Reclus, atakowali kapitalizm za pomocą argumentów zbliżonych do tych, jakimi posługiwał się Marks, ale kładli większy nacisk na krytykę państwa jako samodzielnego aparatu ucisku i pragnęli wprowadzenia gospodarki komunistycznej bez jakiegokolwiek nacisku z zewnątrz : wszystkie środki produkcji miały być przejęte przez zrzeszenia robotnicze; pieniądze i handel zlikwidowane, a wyprodukowane dobra dzielone według potrzeb (przy czym nie bardzo wiadomo jak te indywidualne potrzeby określać). Zakładali przy tym milcząco, że wszyscy taki program popierają i że w momencie rozpadu państwa każdy z entuzjazmem będzie bronił nowego – opartego na bezsystemowości – systemu. Zniknie wtedy także, prędzej czy później, przestępczość i w świecie zapanuje wreszcie przyrodzona człowiekowi solidarność.
Założenia anarchosyndykalizmu są inne niż syndykalizmu właściwego, mimo pewnych punktów wspólnych. Syndykaliści odrzucali wolną grę sił politycznych i ideę parlamentaryzmu, nie przyjmowali do swych szeregów intelektualistów (usiłując zachować klasową czystość), a za zarodek nowego społeczeństwa – które w wyniku strajku generalnego, powstałoby po upadku kapitalizmu – uważali związki zawodowe („syndykaty”). Anarchosyndykaliści natomiast skłonni byli traktować związki zawodowe raczej jako środek do celu, nie identyfikowali się z nimi i nie wierzyli, by, nastawione wyłącznie na codzienną walkę o byt w systemie kapitalistycznym, mogły one bez trudności dostosować się do zupełnie nowego porządku społecznego.
Przez większą część swojej historii anarchizm był, co zresztą nie jest niczym dziwnym, w stanie wojny podjazdowej z komunizmem, zwłaszcza z jego marksistowską odmianą. Proudhon prowokował, że komunizm jako forma państwa doprowadzi niechybnie do sytuacji, w której człowiek stanie się tego państwa własnością. Bakumin argumentował, iż każda rewolucja, w wyniku której władzę zdobędzie partia robotnicza, musi zakończyć się degeneracją nowej elity politycznej i przekształceniem się jej w uprzywilejowaną kastę karierowiczów – stare formy władzy i ucisku pojawią się na nowo. Polski anarcho-kooperatysta, Edward Abramowski, twierdził, że w we współczesnym mu świecie, z jego tradycyjnymi wzorami zachowań i niedoskonałościami moralnymi, system komunistyczny byłby sztucznym monstrum społecznym bazującym na sztywnym rdzeniu klas i musiałby – za pomocą wszelkich możliwych środków represji – chronić panujących parweniuszy. Beniamin Trucker stwierdzał, że jedynym antymonopolistycznym lekarstwem, jakie proponuje marksizm, jest zastąpienie wielu monopoli przez jeden supermonopol.
Wszystkie te i wiele jeszcze innych krytycznych uwag sformułowano w XIX wieku na długo zanim marksizm stał się panującą ideologią państwa totalitarnego. Despotyczny pierwiastek marksizmu odkryto i opisano nie czekając na potwierdzenie empiryczne. Przypomnienie tego faktu zaboli szczególnie tych którzy są zdania, że państwo radzieckie jest tylko pomyłką w dziejach samej doktryny i nie ma nic wspólnego z samym dziedzictwem, jakie zostawił nam Marks.
Jednak również antyanarchistyczne uwagi marksistów nie były pozbawione sensu. Wskazywali oni na utopijny charakter anarchistycznych koncepcji ekonomicznych.
Marksiści – Jeśli cały proces produkcji zostanie przejęty przez autonomiczne kooperacje, to będą one z konieczności podlegały tym samym prawom spekulacji, sprzecznościom, kryzysom i wstrząsom, które znamy z gospodarki liberalnej.
Anarchiści – W żadnym wypadku, nie będzie bowiem pieniędzy ani wymiany. Każdy wyprodukuje tyle, ile może, a nadmiar odda bliźnim, którzy z taką samą wielkodusznością podzielą się z nimi dobrami wyprodukowanymi w nadmiarze.
Marksiści – A jak to sobie wyobrażacie w sytuacji nowoczesnej gospodarki, kiedy większość ludzi nie jest zatrudniona bezpośrednio w sferze produkcyjnej, a każda fabryka zależna jest od tysięcy innych fabryk na całym świecie.
Anarchiści -Jakoś sobie poradzimy, ludzie będą czuć się braćmi i uporają się z nieistotnymi w gruncie rzeczy problemami. Nowoczesna technika wcale nie zniknie, znikną jedynie sztuczne potrzeby, a ludzie przestaną produkować rzeczy, bez których z powodzeniem mogą się obyć.
Marksiści – A jak przekonacie ich, że jakieś potrzeby są sztuczne?
Anarchiści – Wielka rewolucja otworzy im oczy, a poza tym będą braćmi! Przecież wy marksiści, też chcecie zlikwidować rynek i uwolnić ludzi od fałszywych potrzeb…
Marksiści – Tylko, że nasz plan jest naukowy, nawet bardzo naukowy. U nas wszystko będzie zaplanowane, wyprodukowane i podzielone przez państwo i ono zdecyduje, które potrzeby zostały ludziom zaszczepione sztucznie przez kapitalistyczną reklamę.
Argumenty anarchistów trafiają nam bardziej do przekonania, gdy krytykują marksizm jako niezawodny przepis na tyranię, zaś argumenty marksistów wtedy, gdy zarzucają anarchizmowi jego dzieciną utopijność. Niestety obie strony mają rację.
Mają rację, ale istnieje miedzy nimi wielka różnica: pomysły marksistów dają się wprowadzić w życie, a anarchistów – nie.
Wprawdzie nie można chyba całkowicie wyeliminować rynku – potrafi on przetrwać nawet tam, gdzie współczesne społeczeństwo zbliża się do ideału gospodarki bezrynkowej, a mianowicie w obozie koncentracyjnym – można go jednak ograniczyć, sparaliżować całkowicie inwencję racjonalizatorską, zminimalizować opłacalność – tworząc państwo policyjne, które jest wyłącznym właścicielem wszelkich dóbr, wszystkich źródeł informacji i całego systemu komunikacji, każdego obywatela, a także jego duszy. Proponowane panaceum na wszelkie bolączki społeczne to: więcej policji, więcej biurokracji, więcej kontroli, więcej szpicli, więcej zakazów.
U anarchistów rozwiązanie takie wywołuje, rzecz jasna odrazę. Ale niestety nie udało im się (wyjąwszy indywidualistów związanych ze szkołą Manchesteru) stworzyć przekonującej alternatywy ekonomicznej. Anarchistyczny ideał społeczeństwa bez państwa, jest realny jedynie w małych, zamkniętych, archaicznych wspólnotach, gdzie wolność osobista jest określeniem niezrozumiałym, a całe życie przebiega według tradycyjnych reguł. Współczesne, ciągle zmieniające się społeczeństwo otwarte nie mogłoby natomiast funkcjonować bez skodyfikowanego systemu norm. Nie istnieje żadna racjonalna przesłanka pozwalająca stwierdzić, że różne wspólnoty autonomiczne stworzą takie same reguły postępowania wobec zachowań szkodliwych społecznie – a przecież zachowania takie mogą przenosić się między istniejącymi paralelnie wspólnotami. Gdyby społeczeństwo anarchistyczne faktycznie zaistniało (przyjmijmy to per impossible), byłoby w stanie permanentnej wojny.
Zwycięstwo rewolucji anarchistycznej jest bardzo mało prawdopodobne również z innego powodu. jej sukces zależy bowiem od zaistnienia wprost nieprawdopodobnej sytuacji negatywnej: braku zorganizowanej siły społecznej, która chciałaby objąć władzę.
Bolszewicy wcale nie „zrobili” rewolucji, lecz tylko zainicjowali 24 października zamach stanu. Właściwa rewolucja to szeroki ruch społeczny, którego ideologią była właśnie anarchistyczna utopia – władza rad a nie państwo komunistyczne opanowane wyłącznie przez jedną mniejszościową partię. Bolszewikom udało się zapanować nad anarchistycznym procesem rewolucyjnym i podporządkować go własnym celom i swojej despotycznej formie rządzenia.
Gdy istniejące struktury i instytucje zaczynają się rozpadać, anarchiści nie dysponują żadnymi środkami pozwalającymi utrzymać w ryzach inne dążące do władzy siły i uchronić przed nimi bezbronne społeczeństwo. Dlatego rewolucyjnie nastawieni anarchiści mogą w praktyce, wbrew swym intencjom, jedynie wzmocnić siły totalitarne, jakie działają wewnątrz społeczeństw demokratycznych.
Niektórzy anarchiści rozumieli to doskonale i dlatego odrzucali z zasady ideę rewolucji. Chcieli natomiast oddziaływać własnym przykładem tworząc wspólnoty alternatywne wewnątrz istniejącego społeczeństwa. Niestety, niemal wszystkie eksperymenty tego rodzaju zakończyły się sromotną klęską. Jedynym chlubnym wyjątkiem od tej smutnej reguły są izraelskie kibuce, które funkcjonują już od trzech pokoleń. Pracują one oczywiście w ramach gospodarki rynkowej, muszą więc dopasowywać swoją produkcję do zmieniającego się popytu i nikt nie potrafi dziś jednoznacznie określić, jak długo przetrwają. Są one jednakże jedynym przykładem dobrowolnych i ekonomicznie opłacanych związków działających na tradycyjnych zasadach anarchistyczno-socjalistycznych.
Komuniści i marksiści wszelkiej proweniencji obserwują z wielką nieufnością to jedyne w swoim rodzaju zastosowanie dobrze im znanych szacownych zasad i mają ku temu swoje powody: kibuce są wspólnotami dobrowolnymi, nie zostały narzucone przez państwo i już sam fakt ich istnienia jest antymarksistowską demonstracją. A ponadto są zorganizowane przez Żydów – niewybaczalny błąd, od momentu, kiedy duża część antysemitów, pływających pod żaglami antysyjonizmu, została wchłonięta przez zwolenników Nowego Społeczeństwa Socjalistycznego.
Ideologię anarchizmu można poszufladkować na wiele sposobów, ale zawsze dadzą się wyróżnić dwa podstawowe rodzaje mentalności; są to po prostu apostołowie miłości i apostołowie nienawiści. Pierwsi marzą o braterstwie wszystkich ludzi i chcą oddziaływać dobrym przykładem nawet jeśli miałoby to być nieskuteczne. Drudzy chcą zniszczyć świat, którego nienawidzą (uwarunkowania psychologiczne tej postawy są bardzo różne).
Apostołowie miłości usprawiedliwiają w pewnym sensie anarchizm, bo ludzkość nie przetrwa bez wiary w braterstwo, nawet jeśli praktycznie jest ono nieosiągalne. Dlatego ich wysiłek nie pójdzie na marne. Ale ta sama idea braterstwa może stać się zagrożeniem dla ogółu, jeśli jej zwolennicy zaczną wyobrażać sobie, że posiadają jedynie słuszną receptę na jej urzeczywistnienie, a tak właśnie myślą apostołowie śmierci. Podobnie jak marksiści, obiecują nam braterstwo według rozdzielnika i nie mają nic przeciwko temu, żeby ich szlachetny cel realizowany był za pomocą totalitarnych środków przymusu. Anarchistyczni apostołowie miłości mają więc w swoim ręku pewien atut, apostołowie nienawiści nie mają nic.
Anarchizm w swej czystej ideologicznej postaci nie ma dzisiaj żadnego znaczenia. Zachował się jeszcze (w pewnych bardzo osobliwych połączeniach z ideologią marksistowską) w najróżniejszych lewicujących sektach, które szermując anarchistycznymi sloganami próbują odwrócić naszą uwagę od skutków realnie istniejącego socjalizmu i obiecują przy tym kwadraturę koła: świat bezgranicznej wolności osobistej idealnie zorganizowany przez państwo.
Historyczną zasługą anarchizmu jest konsekwentne wskazywanie na fakt, że władza jest z natury rzeczy źródłem ucisku. Anarchiści nie są w stanie obiecać nam jakiegoś raju bez państwa, ale mogą utwierdzać naszą czujność. Wszystko przemawia za tym, że ich ideologia jest raczej przedindustrialna, lecz nie popełniamy również błędu, jeśli pomyślimy czasem o zapomnianych wartościach tamtej epoki. Wszak postęp nie przynosi nigdy czystego zysku.
Uwagi na marginesie:
Autor prawidłowo scharakteryzował w nim anarcho-indywidualizm, nie wiadomo czemu potraktował go jednak jako zamkniętą kwestię przeszłości (czego konsekwencją jest, oczywiście stwierdzenie, że anarchizm dziś zachował się jedynie w „lewicujących sektach”). Nie jest tak – anarcho-indywidualizm istnieje i ma się dziś właśnie lepiej niż kiedykolwiek, będąc od początku lat 70-tych istotną siłą w zorganizowanym międzynarodowym ruchu wolnościowym (obejmującym poza tym zwolenników tzw. „państwa minimum”, czyli tych których Kołakowski nazwał „radykalnymi liberałami”). Ponadto doktryna ta nie zawsze związana jest z taktyką tworzenia instytucji alternatywnych – występują też choć rzadziej, anarcho-indywidualiści będący zwolennikami rewolucji czy zwolennikami zreformowania istniejących państw w kierunku ich samolikwidacji lub przekształcenia w instytucję funkcjonującą na zasadach dobrowolności – ci ostatni często akceptują metody parlamentarne.
„Dyskusja” między „anarchistami” i „marksistami” nie jest bynajmniej ilustracją utopijności anarchizmu jako takiego, czy nawet anarchistycznych koncepcji ekonomicznych w ogóle – a jedynie ilustracją utopijność ideału gospodarki funkcjonującej w oparciu o zasadę rozdziału dobrowolnie produkowanych dóbr według potrzeb, z całkowitym wyeliminowaniem wymiany i rynku (z którą to tezą osobiście całkowicie się zgadzam). Koncepcja ta właściwa jest części anarchistów – anarcho-komunistom (i to nie wszystkim), co więcej jest to tylko jeden z elementów ich doktryny, wcale nie podstawowy. Do podstawowego elementu doktryny anarcho-komunistycznej – koncepcji zniesienia prywatnej własności środków produkcji i przejęcia ich przez autonomiczne zrzeszenia wytwórców – wimaginowana przez Kołakowskiego „dyskusja” ma się nijak, ponieważ przejęcie produkcji przez takie zrzeszenia nie musi wcale oznaczać likwidacji rynku i wymiany w makroskali (niezależnie od tego, co na ten temat wyobrażała sobie i wyobraża większość anarcho-komunistów): wystarczy wyobrazić sobie społeczeństwo złożone z samych kibuców (których zdolności do funkcjonowania w dzisiejszych warunkach Kołakowski nie zaprzecza), współpracujących ze sobą na zasadach rynkowych. Tym bardziej owa „dyskusja” ma się nijak do ekonomicznych poglądów anarcho-indywidualistów: na zarzut marksistów, że produkcja będzie podlegała „tym samym prawom spekulacji, sprzecznościom, kryzysom i wstrząsom, które znamy z gospodarki liberalnej”, anarcho-indywidualiści odpowiedzieliby:
„Nie wierzymy, by można było całkowicie wyeliminować sprzeczności, także w waszym marksistowskim systemie, bo warunki życia ludzi i ich potrzeby wciąż się zmieniają, a ich cele, jako że są odrębne mogą z sobą wchodzić w konflikt; jednak uważamy, że w całkowicie wolnorynkowej gospodarce sprzeczności te będą ostatecznie mniejsze, ponieważ większość kryzysów, wstrząsów i przypadków spekulacji wynika z działań państwa, zwłaszcza z jego wtrącania się w system monetarny, zawłaszczania gruntów, narzucania podatków i swoich regulacji dotyczących własności”.
Zresztą Kołakowski zauważa, że anarcho-indywidualistom jednak udało się stworzyć przekonywającą alternatywę ekonomiczną.
Założenie, że społeczeństwo bez państwa to społeczeństwo bez spisanego prawa jest bezpodstawnym uproszczeniem, które dziwi u tak znanego autora, jak Kołakowski. Reguły określające wzajemne stosunki między ludźmi, nawet spisane, nie muszą być przecież stanowione przez państwo! Istnienie prawa nie przesądza o istnieniu państwa – tzn. instytucji monopolizującej na danym terytorium (w sposób przymusowy) dostarczanie bezpieczeństwa i/lub finansującej się w sposób przymusowy (z podatków), a często dodatkowo ograniczającej swobodę swych obywateli. Można wyobrazić sobie prawo, które uznaje tego typu instytucje za nielegalne; na straży tego prawa mogą stać instytucje całkowicie dobrowolne. Nie widzę też powodu, dla którego wykształcenie się u różnych „wspólnot autonomicznych” różnych reguł postępowania wobec zachowań „szkodliwych społecznie” miałoby spowodować stan permanentnej wojny. Przecież obecnie różne państwa też mają różne reguły co do takich zachowań i jakoś nie są w nieustannym konflikcie zbrojnym (prawda, że wojny wybuchają, ale tylko od czasu do czasu – a o ileż mniej szkodliwe byłyby zdarzające się w społeczności anarchistycznej „wojny” między niewielkimi wspólnotami, niż obecne totalne wojny narodów!).
Jacek Sierpiński